Czas
mijał
bardzo szybko. Kilka tygodni gipsu minęło w mgnieniu oka i mogłem wrócić do występów.
Szykowałem się właśnie do show, gdy zadzwonił Brandon.
-
Savannah rodzi! - krzyknął.
-
Zaraz będę. Powiedz tylko gdzie. - zarządziłem, a on posłusznie zrobił to co mu kazałem. W pośpiechu ruszyłem do auta. Po drodze tylko
oznajmiłem tacie, że wychodzę.
Dojechałem do szpitala. Brandon i państwo Hudson chodzili po
korytarzu.
-
Ryland, idź do niej. - poprosił ojciec Sav.
-
Idę.
- uśmiechnąłem się, ubrałem tzw. fartuch ochronny i
wszedłem
na porodówkę.
Godziny
mijały,
moja ukochana była coraz słabsza, a dziecko chyba nie
chciało
przyjść
na świat.
Lekarze wołali do siebie specjalistyczne nazwy, a ja
prawie nic nie rozumiałem.
-
Ratujemy matkę czy dziecko? - spytał w pewnym momencie doktor
'przewodniczący'.
-
Dziecko. - odparłem po chwili namysłu. - Chyba, że możecie uratować oboje. - dodałem.
-
Zrobimy wszystko co w naszej mocy. - odpowiedział drugi. - Niech pan teraz
wyjdzie i czeka na wieści. A pani proszę podać... - dalej nie słuchałem.
Siedziałem na szpitalnym korytarzu pod
salą
porodową, gdzie była Sav.
-
Ryland, uspokój się. Wszystko będzie dobrze. - pani Hudson
usiadła
obok i podała mi kawę.
-
Mam nadzieję. - upiłem łyk kawy i lekko się uśmiechnąłem.
Chamski Ry - nie zależy mu na Sav, tylko na dziecku!!! Już wybrał...
OdpowiedzUsuńChociaż w realu w takich sytuacjach lekarze się nie pytają - zawsze ratują najpierw matkę. Bo wychodzą z założenia, że matka może mieć jeszcze dzieci później, a dziecko małe bez matki sobie nie poradzi. Ale to szczegół...
Najlepszy fragment - na końcu jak się Ry "uśmiechnął". Pomyślał sobie pewnie: "Sav kipnie, to będę wychowywał dziecko z Brandonem" ;)
Teraz to nie mogę doczekać się nextu, co się tam z naszą Savy stanie...
Pozdrawiam :)